Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/170

Ta strona została przepisana.

— Dość tego! — ozwał się Bill głosem ochrypłym. — Mamy dość już waszych podejrzeń, panie sterniku. Wkrótce przekonasz się, kim jesteśmy.
— Czy mam to uważać za pogróżkę?
— Uważaj pan, za co ci się podoba; mnie to nie obchodzi.
— Jutro opowiem wszystko kapitanowi.
— Owszem, opowiadaj.
— Obiecuję ci, Billu. Teraz opuśćcie to miejsce i wracajcie na swe legowiska, w przeciwnym razie przywołam marynarzy i zapędzę was do dobrze zamkniętej kajuty.
Rozbitkowie oddalili się bez słowa i powrócili na galardę, udając spokój zupełny. Asthor powiódł za nimi wzrokiem, poczem kręcąc głową wyszeptał:
— Obym się mylił… ale ci ludzie przyniosą nam nieszczęście.
Obejrzał dokładnie klatki z tygrysami, nie wierząc już teraz niczemu, upewnił się, że rozbitkowie powrócili na swe legowiska, poczem w zamyśleniu i niepokoju wstąpił znów na pokład.
O świcie Bill znajdował się już na pomoście. Z wyniosłem czołem przemaszerował przed Asthorem, rzucając nań wzrok szyderczy, gdy tymczasem jego towarzysze wylegiwali się bezczynnie na kasztelu przednim, przyglądając się spokojnie manewrom marynarzy amerykańskich. Przemaszerował przed nim trzy razy, jakby szukał pretekstu, by go zagadnięto o tajemniczą schadzkę nocną;