Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/173

Ta strona została przepisana.

— Ja! — zawołał zaciskając pięści, jednak w tejże chwili zapanował nad sobą i, odzyskawszy spokój, dodał:
— A więc niech pan sam mówi, skoro wie lepiej ode mnie.
— Toby mi wystarczyło, by wydać sąd o tobie. Powiedzże mi teraz: z jakiej przyczyny zgromadziłeś w noc zeszłą towarzyszy swoich pod pokładem?
— Jeżeli pan tak mówi, to inna sprawa — odpowiedział zabójca nieszczęsnego Collina — czy chcesz pan wiedzieć całą prawdę?… Zebraliśmy się, by naradzić się nad… waszą żeglugą.
— Nad żeglugą mojego okrętu?! — zawołał kapitan zdumiony w najwyższym stopniu.
— Tak, kapitanie, bo kierunek waszej żeglugi nie dogadza ani mnie ani moim towarzyszom.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że nie życzymy sobie, aby wasz okręt przybijał do wyspy Norfolk ani do wybrzeży australijskich — odparł rozbitek głosem nieustraszonym.
— Aha!… więc wy sądzicie?…
— Że będziecie nam posłuszni — odpowiedział Bill tonem groźnym, wpatrując się bystro w kapitana.
Kapitan Hill, zdumiony taką bezczelnością, przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć ani słowa. Zdumienie jego było zresztą uzasadnione, wziąwszy pod uwagę, że załoga amerykańska była dwakroć liczniejsza od rozbitków, wierna swoje-