Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/181

Ta strona została przepisana.

— Czego sobie życzysz? — spytał go kapitan opryskliwie. — Tu nie twoje miejsce.
— Pozwól pan, że rzeknę słowo w obronie mego kamrata.
— Co? chcesz przeszkodzić wykonaniu kary?
— Nie mam tego zamiaru, panie kapitanie — odpowiedział chudzielec, kłaniając się z pokorą — prosiłbym jednak, ażeby pan nie kazał wymierzać dwudziestu uderzeń harapem w plecy tego nieszczęśliwca.
— A to czemu?
— Przed dwoma miesiącami biedak złamał sobie obojczyk… i… rozumie pan…
— Zrozumiałem więcej niż trzeba, Mac Bjorn — odpowiedział kapitan z iron ją. — Hola, druhowie, zajmijcież się i tym żyjącym kościotrupem!
— Ależ… panie kapit…! — wykrzyknął Mac Bjorn, pobladłszy. — Czy chcesz pan i mnie wysmagać?
— Nie… ale chciałbym obejrzeć i twoje plecy. Dalej, obnażyć plecy tym ludziom!
Już marynarze mieli wykonać ten rozkaz, gdy nagle znienacka posłyszano czyjeś wołanie:
— Gore!… gore!…
Grom z jasnego nieba nie wywołałby większego wrażenia pomiędzy załogą, jak ten krzyk rzucony w takiej chwili.
— Gore! — powtórzył ten sam głos.
Z luki pokładu głównego wypadł jeden z marynarzy, blady, zmieniony na twarzy, z błędnem