Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/195

Ta strona została przepisana.

wścieczonych długą niewolą, spragnionych mięsa ludzkiego… straszniejszych niż tysiąc ludożerców!…
Napaść była straszna i nieuchronna. Zwierzęta, skacząc przez dym i płomienie, wpadły na załogę amerykańską, bezbronną i obezwładnioną trwogą.
Straszna scena rozegrała się na pokładzie nieszczęśliwego statku. Majtkowie, których napaść ta zaskoczyła tak niespodzianie, że nawet nie zdążyli pomyśleć o ucieczce, padali po dwóch, po trzech naraz, powaleni potężnemi pazurami potworów lub rozdarci ich okropnemi szczękami.
Przez chwilę słychać było rozpaczliwe wrzaski, nawoływania, jęki, charczenia, ryki, poczem rozległy się dwa strzały pistoletowe i grzmiący głos kapitana Hilla:
— Na maszty!… Schrońcie się na maszty!… Anno… Anno!… zatarasuj się w kajucie!
Kapitan, łącząc słowa z czynem, jednym skokiem uchwycił się drabinek bezanmasztu i wdrapał się pośpiesznie aż na sam szląg. W chwilę później przyłączyli się do niego dwaj ludzie: jednym z nich był sternik, drugim matros Grinnell.
— Moja załoga! — wołał kapitan, wyrywając sobie włosy z głowy. — Anno! Ach, moja Anno!
— Zdrada! — wykrzyknął sternik. — Och, cóż za potwór z tego Billa!
— Dajcież mi przynajmniej strzelbę! — wołał nieszczęśliwy komendant. — Fulton, Mac Land, O Riel, Mariland, gdzie jesteście?
— Wszyscy zginęli! — odpowiedział Grinnell, blady jak ściana.