Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/199

Ta strona została przepisana.

samowity działał nawet na zwierzęta i przejmował je dreszczem…
Uczyniwszy gest groźny, zaczął cofać się ku rufie. Chwiejnym krokiem, zataczając się, wszedł na pokład tylny, nie tracąc z oczu dwunastu tygrysów, które postępowały za nim zwolna, jakby je ciągnęła jakaś siła tajemnicza; oparł się o klamburtę i spojrzał na ocean, wołając:
— Podjeżdżaj, Mac Bjorn!
— Billu! Niegodziwy Billu! — wrzasnął kapitan.
Rozbitek podniósł głowę.
— A, to pan, panie kapitanie! — odpowiedział głosem ochrypłym. — Słowo marynarskie, bardzo się cieszę, iż widzę pana żywym.
— Coś ty zrobił z moją córką Anną?
— Z Anną! — wykrzyknął rozbitek głosem ponurym. — Ależ mnie ona kropnęła… i jak tęgo!… bodajby ją!
— Giń, psie! — krzyknął kapitan, wyrywając pistolet z za pasa Asthora.
Wycelował w zbrodniarza, ale ręka trzęsła mu się tak silnie ze wzruszenia i wściekłości, że strzał nie mógł trafić do celu.
— Teraz na mnie kolej! — zawołał stary Asthor, wyrywając kapitanowi broń z ręki.
Zmierzył się i wypalił. Bill wrzasnął przeraźliwie i runął z parapetu w morze.
— Do stu kartaczy! — krzyknął ktoś, w kim rozpoznano głos Mac Bjorna. — Te ptaki morskie