Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/226

Ta strona została przepisana.

łek i skrzyń, jakie tylko znalazły się pod ręką. Woda mimo wszystko przesączała się szparami, i słychać było, jak wielkie jej krople spadały na dno okrętu.
Niebawem morze stało się jeszcze zacieklejsze, a wiatr jął przynaglać chyżość okrętu, który z niewiarygodną szybkością przebywał milę za milą, mimo że pozostał mu jedynie maszt tylny.
Przelewy morskie, skacząc przez parapety burtów, wyszczerbione i nadłamane zwaleniem się fokmasztu i grotmasztu, wdzierały się na pokład, zmiatały stosy rumowisk, wkraczały na kasztel przedni i z głuchym łoskotem staczały się w głębiny komory. Skrzynie, beczki i klatki po tygrysach, nie przytrzymywane wiązadłami ani też własnym ciężarem, przetaczały się na wszystkie strony, trącając o siebie wzajemnie. Załoga jednak nie miała czasu zajmować się temi rupieciami, gdyż uwagę jej zaprzątała obsługa wielkiego statku, do którego kierowania byłoby potrzeba co najmniej dziesięciu jeszcze ludzi.
Kapitan, który z każdą chwilą stawał się coraz niespokojniejszy, napróżno usiłował bystrym wzrokiem przeniknąć zalegające ciemności, nie tracąc nadziei, że przecie uda mu się dostrzec ogień, jako zwiastuna bliskości wyspy.
Nakoniec o drugiej po północy ujrzał przy świetle błyskawicy rysującą się na widnokręgu jakąś wielką, ciemną masę, na której wierzchołku chwiała się chmura dymu o czerwonym odblasku.
— Wulkan! — zawołał.