Oczom załogi ukazał się straszny widok, którego pewno nie oczekiwano.
O pół węzła morskiego od okrętu, wśród fal napierających zewszechstron, kołysała się rozpaczliwie mała niemal rozbita tratwa o strzaskanym maszcie, na którym trzymał się jeszcze strzępek żagla. Dwaj ludzie, jeden czarny, drugi biały, leżąc koło masztu, zwarłszy się w silnym uścisku, zdawali się walczyć z sobą zawzięcie. W ich ręku błyskały jakieś przedmioty, które wznosiły się i opadały gwałtownie; były to prawdopodobnie noże lub sztylety.
— Wielki Boże! — zawołała miss Anna, cofając się pośpiesznie.
— Do kroćset stu tysięcy piorunów! — krzyknął kapitan. — Cóż to się dzieje na tej łodzi?
Ponad falami wzbił się wrzask przeraźliwy i rozdzierający, jakby z piersi mordowanego człowieka; zaraz potem rozległ się głos drugi, brzmiący okrzykiem triumfu.
— Oni się mordują! — zawołała Anna, wzdrygając się, — Ci ludzie zabijają się w obliczu grożącej im śmierci! Uciekajmy stąd, ojczulku!
— Nie! Trzeba ich ratować!
— Ależ jeden z nich w tej chwili już nie żyje!
— Ocalimy tego, który pozostał przy życiu!
— Mordercę?
— Kto tam wie, który z nich jest mordercą? Może on tylko się bronił… Nie możemy, przynajmniej w obecnej chwili, osądzić, o co tam poszło.
Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/23
Ta strona została przepisana.