Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/233

Ta strona została przepisana.

dy; porastały je bujne kępy drzew kokosowych, bananów, różnych gatunków figowców i palm o wielkich wachlarzowatych liściach. Poza niemi wznosiły się góry, porosłe zielonością i ustawione amfiteatralnie, a w ich środku sterczał stożek wulkanu, z którego krateru wznosił się potężny słup różowawego dymu, opadający olbrzymim kręgiem czarniawego popiołu.
Co zaś było rzeczą zaiste dziwną i stało wyraźnie w sprzeczności z teorjami uczonych: wulkan zamiast panować nad wyspą, znacznie był niższy od sąsiadujących z nim wzgórz!
Kapitan, Anna, sternik i trzej marynarze uważnie przyglądali się wybrzeżu, obawiając się, iż ujrzą znowu gromadę dzikusów, gotowych do napaści. Nie ujrzeli jednak nikogo, a nawet nie mogli dostrzec śladów żadnej osady.
— Czy wysiadamy? — zapytała Anna. — Chętnie przeszłabym się koło tych lasów.
— Nietrudno będzie wysiąść — ozwał się Fulton. — Skrawek ziemi, odsłonięty przy odpływie, ciągnie się aż do rufy okrętu.
Uzbroili się w karabiny, zatknęli topory za pas, napełnili kieszenie prochem i kulami, wzięli z sobą garść zapasów, i spuściwszy drabinkę sznurową, zeszli na skrawek ziemi, odsłonięty odpływem.
Choć fale czasami rzucały się wpoprzek ich drogi, jednakże po kilku minutach sześciu rozbitków z „Nowej Georgji“ stanęło na wyspie w obliczu wielkich zarośli. Trudno sobie wyobrazić miejscowość bardziej malowniczą. Przed nimi rozcią-