Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/252

Ta strona została przepisana.

— Któżby to mógł być? Czyżby inni rozbitkowie? — spytał Collin.
— Ilu ich widział wasz łowca? — spytał kapitan, w którego głowie zrodziło się straszliwe podejrzenie.
— Było ich kilku, ale dokładnej liczby nie znam. Czy ów pański człowiek znajduje się tu wpobliżu?
— Nie, wysłałem go na zwiady, by przyniósł mi dokładniejsze wiadomości.
— Kiedy powróci?
— Wyszedł dziś o świcie wraz z bratem, spodziewam się go tutaj za kilka godzin. Ale co pana tak niepokoi, panie kapitanie?
— Teraz wierzę w sprawiedliwość Boską! — zawołał Hill głosem uroczystym.
— Niech pan się jaśniej wytłumaczy, panie kapitanie — ozwali się wszyscy obecni.
— Podejrzywam, że tymi ludźmi są zesłańcy.
— Zesłańcy?… tu?
— Tak, przyjaciele, to niewątpliwie ci złoczyńcy, którzy podpalili okręt i wypuścili na nas tygrysy, mordując naszą załogę. Niewątpliwie skierowali się ku tej wyspie jako najbliższej, by tu oczekiwać okrętu, któryby przewiózł ich do Europy lub Ameryki, gdzie mogliby używać zrabowanych pieniędzy. Mówi mi przeczucie, że się nie mylę i że wkrótce wszyscy poniosą karę… Panie Collin, przysiąż mi pan, iż pomożesz mi ukarać tych złodziejów, podpalaczy i morderców.