Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/256

Ta strona została przepisana.

małem zrazu, iż przyszedł mi pomagać, atoli on znienacka pochwycił mnie za gardło i, korzystając z chwili, w której „Nowa Georgja“ przechylała się na bakier czy na sztybor, strącił mnie w morze.
— Nędznik! — wykrzyknęli rozbitkowie.
— Gdy przyszedłem do siebie, już okręt, uniesiony huraganem, uciekał hen daleko. Myślałem, żem zgubiony… mimo to zacząłem rozpaczliwie borykać się z falami, które niosły mnie jak piórko, przerzucając z jednej wyniosłości na drugą, z zaklęsłości w zaklęsłość. Niebawem dostrzegłem łódź gnaną wiosłami kilku krajowców, którą burza ponosiła w pędzie szalonym. Błyskawicznym ruchem uchwyciłem się burty, poczułem, że chwytają mnie czyjeś ramiona, i padłem zemdlony. Gdy odzyskałem przytomność, spostrzegłem, że leżę na płaskoci nieznanej mi wyspy. Krajowcy, którzy wracali z wysp Tonga, uratowali mi życie i, zamiast nabić mnie na rożen lub wrzucić do kotła z jarzyną, mianowali mnie królem swej wioski! Czy wzięli mnie za bóstwo morskie czy za człowieka wielkiej wartości? Nie wiem tego po dziś dzień, wiem tylko, że wszyscy mnie uwielbiają, że każde moje życzenie jest dla nich rozkazem i że na każde moje skinienie nie zawahaliby się nawet wskoczyć w płomienie wulkanu.
— Czy pan zamierza nadal pozostawać na stanowisku króla tej wyspy? — zapytał sternik. — Godność to nielada, zwłaszcza póki człowieka szanują i tuczą, ja jednak bałbym się ciągle, by mnie nie zjedzono.