Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/261

Ta strona została przepisana.

— Odchodzimy — rzekł kapitan, ściskając Annę. — Nie bój się, moja córko, wrócimy cało i zdrowo. Jesteśmy w takiej liczbie, że bez marnowania wielkiej ilości prochu zmusimy tych łotrów do poddania.
— Działaj odważnie, mój ojcze — ozwało się dziewczę wzruszone. — Prócz ciebie nie mam nikogo na tym świecie i nie wiem, coby się stało ze mną, opuszczoną na tej wyspie wśród ludożerców, gdybyś ty zginął.
— My już do tego nie dopuścimy — rzekł Collin. — Piersi nasze będą tarczą dla ojca pani.
— Nie będzie to potrzebne, panie poruczniku — zauważył kapitan. — Zesłańcy nie będą stawiali silnego oporu.
— Koture! — zawołał Collin.
Koture stawił się na wezwanie.
— Zostawiam tę panią pod twoją opieką — ozwał się król. — Uważaj, że ona jest więcej warta od mojego tronu. Zapowiadam ci, że gdyby ona miała się skarżyć na ciebie lub na którego z twych ziomków, wystrzelę z armaty i zrównam waszą wieś z ziemią.
— Niech mnie zabiją, jeżeli jej dotknę! — odpowiedział krajowiec. — Ta kobieta jest tabu.
— Dobrze… A więc w drogę!
Kapitan po raz ostatni uściskał Annę i zastęp wojowników opuścił wioskę, odprowadzany kawał drogi przez gromadę pozostałej ludności. Na czele orszaku szedł Paowang z bratem oraz dwunastu najokazalszych wojowników, za nimi kroczyła gar-