Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/262

Ta strona została przepisana.

stka białych, następnie ciągnęły dwa szeregi krajowców. Na samym zaś końcu czterech ludzi naprzemian dźwigało na ramionach armatkę.
Torując sobie drogę wśród gęstych lasów siekierą, zeszli na przeciwległe zbocze góry, zstąpili w wąski jar, ocieniony mnóstwem drzew bananowych, uginających się pod ciężarem olbrzymich owoców, i miejscami poprzerywany łanami trzciny cukrowej.
Paowang ruszył ku wulkanowi, z którego krateru zionęły wciąż płomienie, dym i ułomki rozżarzonych kamieni, następnie poprowadził całą drużynę poprzez plantacje, aż wydostali się na łańcuch gór.
— Czy moi nieprzyjaciele są blisko wulkanu? — spytał Collin, doganiając przewodnika.
— Niedaleko — odpowiedział wyspiarz.
— A więc nie obozują na strądzie?
— Morze jest oddalone od ich jaskini.
— A czemu tak się oddalili?
— Bo tamten brzeg jest prawie pozbawiony drzew. Musieli się oddalić, by znaleźć gruby pień na wydrążenie łodzi.
— Rozumiem — odpowiedział Collin — tem lepiej dla nas, a gorzej dla nich. Uważaj jednak, Paowang, że jeżeli nas odkryją, nie omieszkają czmychnąć do lasu.
— Zbliżymy się do nich ostrożnie, wodzu. Gdy nas spostrzegą, będą już otoczeni.
— Czy ich jaskinia leży na uboczu?
— Znajduje się u stóp pasma wzgórz.