Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/263

Ta strona została przepisana.

— Czy wzgórza są porosłe lasem?
— Jedynie na przeciwległem zboczu.
O ósmej godzinie po trzygodzinnym marszu, wdzieraniu się na góry, zstępowaniu w doliny, przebywaniu piargów i rozpadlin, Paowang zatrzymał się u stóp wulkanu.
— Czy jesteśmy u celu? — spytał Collin.
— Wkrótce będziemy — odpowiedział wyspiarz. — Większa część naszego oddziału zostanie tutaj, a my z waszymi białymi przyjaciółmi udamy się na grzbiet tamtej góry.
Część wojowników, której zalecono jak najgłębsze milczenie, pokładła się wśród zarośli, a kapitan, Collin i Paowang, przedzierając się wśród gąszczy, jęli wdzierać się na górę. W niespełna dwadzieścia minut wyszli na szczyt i powiedli wzrokiem po okolicy. Na wschodzie w odległości półtorej mili widać było ocean, którego fale z łoskotem uderzały o wybrzeże. Tuż przed nimi wznosił się wulkan, spowity obłokami dymu i iskier, które niekiedy rozgarniał wiatr, odsłaniając olbrzymi słup ognia, wybuchający z krateru. Na zachodzie widniała niewielka wyniosłość przyparta do boku wzgórza, z jednej strony ogołocona z roślinności, z drugiej natomiast pokryta gęstą masą krzewów, oraz kępami palm kokosowych i figowców.
— Czy ich widać? — zapytali z niepokojem Collin i kapitan.
— Tak jest — odpowiedział wyspiarz po kilku minutach obserwacji. — Są oto tam.