Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/278

Ta strona została przepisana.

ciągnęły się zarośla, utworzone przez gatunek leszczyny o nader gęstych gałązkach, lub rozległe przestrzenie, zarosłe trzciną podobną do bambusa, lecz tak powikłaną, iż aby je przejść, należało walić je pokotem.
Marynarze i krajowcy z wściekłością cięli kordelasami i rąbali toporem, ale w pewnych momentach wprost niemożliwością im się wydawało wydobycie się z tej plątaniny roślinności, która niemal ich przytłaczała. Paowang kilkakrotnie zgubił ślad, nie przestawał jednak wdzierać się na stromą górę. Powodując się instynktem, miał niezbitą pewność, że jest na tropie zbiegów.
Czasem zatrzymywał się i, nakazawszy najgłębsze milczenie, słuchał uważnie, spodziewając się, iż pochwyci jakiś szmer, któryby mu oznajmił bliskość dwóch nieprzyjaciół; atoli ciągły huk góry ognistej tłumił wszelkie inne odgłosy.
O trzeciej po południu oddział, zdyszany długim marszem, dotarł do grzbietu wzgórza, przylegającego do wulkanu. Paowang, który szedł wciąż na czele gromadki, nie zważając na czarny popiół, wybuchający z krateru, zatrzymał się przed bajorkiem, którego wody dymiły, wydając niemiły zapach siarki.
Pochylił się i jął przypatrywać się czarnemu popiołowi, pokrywającemu brzegi tego gorącego źródła.
— Oto ich ślady! — zawołał. — Należą do dwóch ludzi i idą wzdłuż grzbietu.