Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/285

Ta strona została przepisana.

Istotnie dla rozbójnika nie było już ratunku. Jedynie trzysta metrów dzieliło go od prześladowców; rana w nodze i znużenie nie pozwalały mu posuwać się prędko, a grzbiet góry był dosyć daleko.
— Jeszcze raz wytężmy siły, przyjaciele! — zawołał kapitan.
Choć wszyscy byli wyczerpani tem polowaniem na ludzi, które trwało od kilku godzin, oraz dłuższym marszem porannym, wdarli się jednak niemal biegiem na urwiste zbocze i dotarli do skraju lasu.
Na dalszej przestrzeni teren był niemal zupełnie pozbawiony roślinności, usiany jedynie zrzadka kępkami traw i kamieniami. Bill, który nie mógł już się ukryć przed pościgiem, czynił rozpaczliwe wysiłki, by dosięgnąć szczytu góry, zapewne spodziewając się, iż znajdzie schronienie w zaroślach przeciwnego zbocza, widać jednak było, że ledwie trzymał się na nogach. Słyszano, jak sapał mocno, i widziano, z jakim trudem gramolił się pod górę, chwytając się pniaków i występów skał, by utrzymać równowagę. Co pewien czas zatrzymywał się, by nabrać tchu, poczem wspinał się dalej, zataczając się jak człek pijany.
— Zatrzymaj się, albo ci nogi poharatam! — krzyknął Collin.
Bandyta nie odpowiedział i uciekał w dalszym ciągu.
— Stój! — powtórzył porucznik groźnym głosem.