Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/49

Ta strona została przepisana.

W tej chwili na sztabie dał się słyszeć straszny zgiełk. Zatrząsł się cały statek, budząc popłoch wśród marynarzy. Sam kapitan mimo wypróbowanej odwagi pobladł na twarzy, a jego prawica spoczęła na kolbie pistoletu, który nosił zawsze u pasa.
Były to jakieś chrapliwe wycia, zdławione ryki, przepotężne miauczenia, którym towarzyszyły głuche trzaski i uderzenia, wywołane jakby przez jakieś ogromne i ciężkie cielska, rzucające się na drewnianą ścianę.
— Co się stało? — spytała Anna, instynktownie cofając się ku rufie.
— Czyżby tygrysy wyłamały się z klatek? — spytał kapitan, zwracając się do porucznika, który nadbiegał z toporem w ręku.
— To niemożliwe, panie kapitanie — odrzekł Collin. — Pręty żelazne są nadzwyczaj mocne.
— Pójdźmy zobaczyć.
Obaj popędzili w stronę otwartej luki i spojrzeli wdół. Przed klatkami, w których porykiwało gniewnie i skakało wściekle dwanaście wspaniałych tygrysów, ujrzeli człowieka, z niezmierną uwagą przyglądającego się bestjom i bynajmniej niezatrwożonego ich złością.
Widzem tym był — rozbitek.