Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/52

Ta strona została przepisana.

Rozbitek, jakby już całkowicie odzyskawszy siły, wszedł dość żwawo na schody i znikł na pokładzie. Spostrzegłszy pannę Annę, zatrzymał się osłupiały, a ostry wzrok jego rzucał dziwne błyski. Widząc jednak, że przygląda mu się kapitan oraz załoga, potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić myśl natrętną, i zdjął czapkę, kłaniając się i mrucząc słowa niezrozumiałe.
— Jak się pan czujesz? — zapytał kapitan.
— Doskonale, panie kapitanie — odpowiedział, nie odrywając wszakże oczu od Anny.
— A pańskie rany?
— Goją się w mgnieniu oka. Ale… gdzie my się znajdujemy, panie kapitanie?
— Płyniemy ku Nowym Hebrydom.
— Aha, więc jesteśmy już niedaleko od wysp Fidżi.
— Spodziewam się zawinąć tam w ciągu pięciu lub sześciu dni i przybyć na czas, by ich ocalić. Jeżeli ich nie odnajdziemy, córka moja będzie bardzo zmartwiona.
— Ach, ta pani to pańska córka? — zawołał rozbitek z dziwnym akcentem w głosie.
— Tak, Anna jest moją córką.
— I zawsze jeździ z panem?
— Od lat kilku.
— Piękna i odważna panienka — mruknął marynarz, znów wlepiając w nią wzrok. — Dziękuję pani z głębi serca za zajęcie się dolą moich towarzyszów. Oni na długo zachowają cześć dla pani.