Strona:Emilio Salgari - Dramat na Oceanie Spokojnym.djvu/85

Ta strona została przepisana.

— To niemożliwe! — wykrzyknął kapitan, blednąc.
— A jednak, panie kapitanie, nie widzę go ani na marsie, ani na szlągu, ani na rejach — odrzekł marynarz.
— Czyżby się zdarzyło jakieś nieszczęście? Ale kiedy?… i jakim sposobem?… Czy nikt z was nie słyszał krzyku?
— Nikt, panie kapitanie — odpowiedzieli majtkowie, zgromadziwszy się koło masztu.
— Nikt nie widział porucznika schodzącego?
— Nikt.
— Czyżby wpadł w morze?
W tejże chwili olśniewająca błyskawica rozdarła ciemność, ciężącą na oceanie. Wszyscy utkwili oczy w żaglach fokmasztu. Na maszcie nie było porucznika!
— Wielki Boże! — zawołał kapitan, czyniąc gest rozpaczliwy.
Skoczył ku burcie bakortu, wpatrując się uporczywie w fale, i po trzykroć huknął głośno:
— Panie Collin, gdzie pan jest?… Odpowiadaj pan, na miłość boską!
Wołania te nie osiągnęły lepszego skutku od poprzednich. Morze wciąż huczało, wicher wył i świstał wśród masztów i olinowania, lecz żaden głos ludzki nie wmieszał się w tę przepotężną fanfarę burzy.
— Zginął!… — krzyknął rozpaczliwie kapitan Hill. — Asthor, lawirować!