Strona:Emilka dojrzewa.pdf/116

Ta strona została przepisana.

cię więcej i gruntowniej wielu rzeczy, niż nauczyciele i nauczycielki w Wyższej Szkole w Shrewsbury.

— Nie mogę już tu chodzić do szkoły — protestowała Emilka. — Byłabym najstarsza, bo wszyscy moi rówieśnicy jadą do Shrewsbury. Nie rozumiem cię, Deanie. Sądziłam, że będziesz się cieszył z mego wyjazdu do Shrewsbury, z pozwolenia ciotki Elżbiety.

— Cieszę się... bo ty się cieszysz. Ale wiedza, której pragnę dla ciebie, jest nie do nabycia w szkole, wyższej, czy niższej, czy nawet najwyższej. Trzeba pracować nad sobą samą, to jest najważniejsze. Nie pozwól im zrobić z siebie tej, którą nie jesteś z przyrodzenia, oto, o co mnie chodzi. Wątpię, ażeby im się to udało.

— Z pewnością — rzekła Emilka stanowczo. — Jestem podobna do tego kota Kiplingowskiego, robię, co mi się podoba i kręcę ogonem, jak mi się podoba. Dlatego Murrayowie patrzą na mnie ze znakiem zapytania w oczach. Och, Deanie, pisuj do mnie często, dobrze? Nikt mnie tak nie rozumie, jak ty. A przytem tak się przyzwyczaiłam do ciebie, że już nie mogę się obejść bez twego zdania, twojej obecności.

Dean zaczerwienił się. Nie żegnali się z sobą, był to stary układ pomiędzy nimi. Dean dał jej znak ręką: „do widzenia!”

— Niech każdy dzień radość ci przynosi — rzekł.

Emilka uśmiechnęła się do niego swym tajemniczym, stopniowanym uśmiechem. Już go nie było. Ogród wydał jej się nagle bardzo samotny. Ucieszyła się na odgłos gwizdku Tadzia z gaiku Wysokiego Jana W przeddzień wyjazdu poszła odwiedzić pana Carpentera i zasięgnąć jego zdania o paru rękopisach

112