Strona:Emilka dojrzewa.pdf/184

Ta strona została przepisana.

— Tak, to zatruwa każdą godzinę — przytaknął kuzyn Jimmy. — To nie moja wina. Usiłowałam ją pokochać, usiłowałam jej się przypodobać. Ona zawsze znajdzie coś do zarzucenia mi, zawsze wie lepiej ode mnie, co ja myślę, co było moją intencją. Węszy zniewagę w każdem mojem powiedzeniu, w każdym postępku. Sama wciąż znieważa pamięć moich rodziców. Wciąż mi przebacza niepopełnione przeze mnie winy, albo raczej moje dobre uczynki...

— Jeszcze gorzej... — potakiwał kuzyn Jimmy z powagą.

— Jeszcze gorzej... masz słuszność. Wiem, że skoro stanę przed nią jutro, powie: przebaczam ci tym razem, ale niech się to nie powtórzy. A przytem ona tak syczy, ach, jej mowa jest istnym sykiem węża!

— Czy słyszałaś kiedykolwiek syk węża, kurczątko? — spytał kuzyn Jimmy.

Emilka nie raczyła odpowiedzieć.

— Nie mogę zawsze źle postępować, ale w mniemaniu ciotki Ruth nie zdarza się, abym zrobiła coś dobrego. Nie pozwala mi wychodzić wieczorami pod pretekstem, że suchotnicy muszą wcześnie chodzić spać. Gdy jej jest zimno, muszę kłaść ciepłą halkę. Wiecznie mi zadaje nieprzyjemne pytania, a gdy jej udzielam wyjaśnień, nie wierzy mi. Zarzuca mi bezustannie niemal przebiegłość. Twierdzi i tym razem, że byłam tak przebiegła, że zataiłam przed nią ową komedyjkę, wiedząc, że mi nie da na nią pozwolenia. Nie przyszło mi to do głowy. Przecież w zeszłym tygodniu pisały o tem dzienniki, wychodzące w Shrewsbury. Ciotka Ruth pilnie je czyta. O jednej i tej samej

180