Wczoraj odbył się majowy wieczorek klasy najmłodszych. Jest to doroczny zwyczaj. Stwierdziliśmy, przychodząc, że nie możemy zapalić gazu. Okazało się, że junjorowie odcięli gaz, ażeby nam dokuczyć. Nie wiedzieliśmy w pierwszej chwili, co czynić. Wtem przypomniałam sobie, że ciotka Ruth otrzymała w prezencie od ciotki Elżbiety całe pudełko świec. Wróciłam do domu i wzięłam te świece (ciotka Ruth była nieobecna). Rozstawiliśmy je dokoła pokoju. Wieczorek odbył się więc i była pyszna zabawa. Bawiliśmy się już samem improwizowaniem lichtarzy, a przytem światło świec jest o tyle milsze i pogodniejsze, niż światło gazowe. Wszyscy byliśmy dowcipni tego wieczoru. Każdy pokolei wygłaszał przemówienia. Perry miał mówić o historji Kanady, zdaje się, że byłby to istny odczyt, bardzo rozsądny i bardzo nudny, ale zmienił zamiar i mówił o „świecach”, improwizując w miarę natchnienia. Opowiadał o świecach, które widywał w różnych krajach, gdy był małym chłopcem i jeździł ze swym ojcem. Było to takie dowcipne i zajmujące, że siedzieliśmy jak przykuci. Zdaje mi się, że koledzy i koleżanki zapomnieli o francuskich modach i o starym rolniku, który siał i orał.
Ciotka Ruth nie spostrzegła jeszcze braku świec. Jutro jadę do Srebrnego Nowiu. Poproszę ciotkę Laurę o inne pudełko świec (ona się zgodzi, wiem!) i przywiozę je ciotce Ruth.
Dzisiaj nadeszła pod moim adresem nienawistna, długa, gruba koperta. „Złote Chwile” odesłały mój rękopis. Szemat drukowany opiewał: