Strona:Emilka dojrzewa.pdf/212

Ta strona została przepisana.

pisach. Poszły już prosto do Wiltney. Musiały przejść przez gęsty las, chyba że obrałyby dłuższą drogę przez pole. Ilza głosowała za dłuższą, lecz pewniejszą drogą. Emilka, jak zawsze, marzyła o romantyczniejszem przejściu przez las, na tle którego tak ślicznie wyglądać będzie jasna główka Ilzy. Ilza ustąpiła. Szły mężnie, w milczeniu: Ilza była zmęczona, tem bardziej, że lekko zwichnęła sobie nogę o kamień przydrożny. Emilka marzyła... jak zwykle. Wreszce dotarły do polanki, na której stało kilka chałup, ale nigdzie nie było śladu miasta, do którego dążyły.

— Gdzie my jesteśmy? — spytała Ilza. — Nie widzę nigdzie Wiltney.

Emilka otrząsnęła się ze swych snów o przyszłości i zbierała z trudem rozpierzchłe myśli. Rozejrzała się dokoła.

— Ta wieża tam daleko, to jest kościół katolicki w Indian Head — rzekła. — To znaczy, żeśmy poszły w fałszywym kierunku. Wyszłyśmy z lasu wschodnią stroną, zamiast północną.

— Czyli że jesteśmy oddalone od Wiltney o 5 mil — rzekła Ilza, zrozpaczona. — Nie zdołam ujść jeszcze tylu mil drogi, żadną miarą. I nie możemy iść pociemku przez ten las. Cóż, do licha, zrobimy teraz?

— Przypuśćmy, żeśmy zabłądziły, zróbmy z tego coś pięknego — odrzekła Emilka zimno.

— Och, zabłądziłyśmy niewątpliwie — jęknęła Ilza, siadając na mchu. — Ale nie widzę, co można z tego zrobić pięknego, ani jak. Tu nie możemy przenocować. Jedynem wyjściem jest przenocowanie w jednej z tych chałup. Musimy poprosić o gościnę. Nie uśmiecha mi się ta myśl. Ludzie tu są bardzo ubodzy i brudni.

208