Strona:Emilka dojrzewa.pdf/214

Ta strona została przepisana.

nieznośnego zrzędę i jego teorje polityczne, Ilzo. Dlaczego? On nie istnieje wcale. Przynajmniej w tym świecie — nie! Słyszę, jak Królowa Wichrów biegnie lekkiemi, cichemi krokami po wzgórzu. Jest ona wiedźmą, kiedy przychodzi z północy, samotnym poszukiwaczem szczęścia, kiedy nadciąga ze wschodu, roześmianą dziewczyną, kiedy przybiega z zachodu, a dzisiaj czuję jej powiew od południa, jako uskrzydlonej dobrej wróżki.

— Skąd ci przychodzą na myśl te rzeczy? — spytała Ilza.

To było pytanie, które dla tajemniczych przyczyn zawsze robiło przykrość Emilce.

— Nie myślę o nich, same przychodzą — odrzekła lakonicznie.

Ilza wzięła jej za złe ten ton.

— Na miłość boską, Emilko, nie bądź-że taką obraźliwą babą — zawołała.

Przez chwilę zadrżał w posadach, zachwiał się ów cudowny świat, w którym żyła obecnie Emilka... Ale...

— Nie kłóćmy się tutaj — błagała. — Jedna z nas mogłaby zepchnąć drugą ze stogu.

Ilza parsknęła śmiechem.

Śmiać się szczerze i być zagniewanym jest rzeczą niemożliwą. Tak więc ich noc pod gołem niebem nie została zepsuta sprzeczką. Rozmawiały szeptem o szkolnych sekretach, o marzeniach dziewczęcych i obawach. Rozmawiały nawet o swem przyszłem zamążpójściu. Naturalnie nie powinny były o tem mówić, ale mówiły. Ilza zapatrywała się pesymistycznie na swoje możliwości matrymonjalne.

210