Strona:Emilka dojrzewa.pdf/217

Ta strona została przepisana.

czyły wschód słońca nad wieżą kościelną, a to było warte poświęcenia kilku godzin snu.

— Zresztą, nigdy nie wiedziałam, że pajęczyna może być taka cudna, skąpana w rosie porannej. Patrz, Ilzo, tu oto jest zawieszona między temi dwiema wysokiemi trawami.

— Napisz zaraz wiersz o pajęczynie — odrzekła Ilza kwaśno, gdyż humor jej ucierpiał po doznanem przed chwilą przerażeniu.

— Jak tam twoja noga?

— Dobrze. Ale całe włosy mam mokre.

— Ja też; rosa poranna, Ilzo! Włożymy teraz kapelusze, a słońce osuszy nasze głowy w ciągu paru minut. Dobrze, że wcześnie wyruszymy w dalszą drogę. Wrócimy na łono cywilizacji wtedy, kiedy będzie wskazane ukazać się znów ludziom. Ilzo, przysięgnij, że nikomu słowa nie wspomnisz o tej eskapadzie. Była piękna, ale pozostanie piękna tylko dopóki nikt o niej wiedzieć nie będzie. Przypomnij sobie naszą kąpiel przy świetle księżyca.

— Ludzie mają takie idjotyczne poglądy — mruknęła Ilza, zsuwając się na dół.

— Och, spójrz na wieżę kościelną. Mogłabym zostać w tym momencie wielbicielką słońca, jako bóstwa.

Istotnie, wschód coraz intensywniej różowił niebo i wieżę.

— Świat jest codzień młody przez kilka chwil — o wschodzie słońca — szepnęła Emilka.

Wyjęła z torby księgę Jimmy’ego i wpisała do niej ten aforyzm.

I znów przeżywały te same doświadczenia, jedni odmawiali uprzejmie, inni — niegrzecznie, jeszcze in-

213