ni tak niechętnie subskrybowali, że Emilka byłaby wołała, żeby odmówili. Ale naogół przyjemnie spędziły poranek, zwłaszcza, gdy doskonały obiad w gościnnej fermie napełnił obolałe z głodu żołądki.
— Czy nie spotkały panie zabłąkanego dziecka po drodze? — spytał gospodarz.
— Nie. Czy zaginęło dziecko?
— Mały Allan Bradshaw, syn Williama Bradshawa, przepadł bez wieści już od wtorku zrana. Wyszedł z domu, śpiewając, a od tej pory wszelki ślad po nim zaginął.
Emilka i Ilza popatrzyły na siebie, przerażone.
— Ile miał lat?
— Siedem. Jedyne ich dziecko. Mówią, że jego biedna matka jest nawpół przytomna. Wszyscy mężczyźni z całego miasteczka wyruszyli na poszukiwania, szukali przez dwa dni i nie znaleźli go.
— Co mu się stać mogło? — rzekła Emilka, blada ze zgrozy.
— Tajemnica. Widocznie zabłądził i nie mógł trafić przed nocą do domu. A że noc z wtorku na środę była zimna, więc zapewne przeziębił się i umarł. Jego matka też tak sądzi i dlatego tak rozpacza. Co do mnie, myślę, że, niestety, ma ona słuszność.
Emilce nie dawała ta sprawa spokoju. Nie mogła zapomnieć ani na chwilę tej biednej matki. A gdzież był ten mały chłopczyk? Gdzie spędził tę noc, podczas której ona leżała w ekstazie na stogu siana? Ta noc nie była zimna, ale następnej nie przeżyje delikatne dziecko bez okrycia i jedzenia.
— O, Boże, nie mogę tego przeboleć, to jest ponad moje siły! — jęknęła.