Strona:Emilka dojrzewa.pdf/221

Ta strona została przepisana.

marudziła, byłybyśmy już gdzieś wpobliżu siedzib ludzkich. Boże! Jak jest zimno!

— To będzie okropna noc — rzekła Emilka półgłosem. — O Ilzo, gdzież jest ten biedny mały chłopaczek? Takbym chciała usłyszeć, że go znaleźli.

— Milcz! — rzekła Ilza surowo. — Ani słowa więcej. To jest straszne, ohydne... ale cóż my możemy poradzić?

— Nie. To jest właśnie najstraszniejsze. Mnie się to wydaje potworne, że my chodzimy i zbieramy podpisy abonentów specjalnego numeru „Czasu”, gdy to dziecko błąka się gdzieś samotne i wylęknione.

Doszły znów do szosy. Reszta dnia nie była pomyślna. Pogoda przestała im dopisywać. Kobiety odmawiały stale subskrybcji, a mężczyzn nie było w domach — cała okolica szukała małego Allana.

— Chociaż teraz to już jest bezcelowe — rzekła jedna z kobiet. — Najwyżej znajdą jego ciałko. On nie może żyć do tej pory. Nie mogę jeść, ani gotować, ani szyć, gdy myślę o jego biednej matce. Mówią, że ona ma prawie pomieszanie zmysłów, nic dziwnego.

— Podobno stara Małgorzata McIntyre zachowuje zupełny spokój — rzekła starsza kobieta, szyjąca pod oknem. — Sądziłam, że ona także będzie rozpaczać. Bardzo kochała małego Allana.

— Ech, Małgorzata McIntyre nigdy nie odzyskała równowagi od pięciu lat. Nie przejęła się nawet dolą własnego syna, który zmarzł na śmierć w Klondyke. Wygląda to, jakgdyby jej uczucia zamarzły również. Jest nawpół szalona od tamtego czasu. I teraz też będzie się uśmiechać i powie nam, że ona dała klapsa królowi.

217