Strona:Emilka dojrzewa.pdf/223

Ta strona została przepisana.

słu określałam każdą rzecz jej właściwem mianem. Chodźmy, och, jak ten wiatr pachnie. Tak lubię słony zapach wiatru morskiego. Burza jest pięknem zjawiskiem. Coś we mnie zawsze się podnosi, coś rośnie w mej duszy, gdy patrzę na burzę.

— Ja to czasem odczuwam, ale nie dzisiaj — rzekła Ilza. — Zmęczona jestem, a to biedne dziecię...

— Och — krzyknęła Emilka z rozpaczą. — Och, Ilzo, zapomniałam o tem biedactwie. Jak mogłam?... Gdzie on może być?

— Nie żyje — rzekła Ilza szorstko. — Lepiej tak myśleć. Wyobraź sobie małego chłopca przy dzisiejszej pogodzie na wietrze i deszczu, głodnego. Lepiej, żeby to stworzenie już nie żyło.

Schludnie ubrana kobiqta w białym fartuchu otworzyła drzwi domu, do którego zmierzały dziewczynki.

— Owszem, mogą panie tu pozostać — rzekła uprzejmie. — Ale muszą panie wybaczyć pewien nieład. Jesteśmy bardzo zmartwieni i poruszeni, żyjemy w smutku i nie myślimy o porządku, ani o robocie codziennej.

— Przepraszamy — szepnęła Emilka — pójdziemy gdzie indziej.

— Nie, jeżeli paniom to nie przeszkadza, nam będzie miło udzielić gościny. Przy tej pogodzie trudno paniom będzie przenieść się gdzie indziej. Ja tu nie mieszkam, jestem tylko sąsiadką, która przyszła im z pomocą w nieszczęściu. Pani Bradshaw straciła głowę, nic dziwnego.

— Czy to tutaj... się... stało?... I czy pani Bradshaw odnalazła swego synka?

219