Strona:Emilka dojrzewa.pdf/224

Ta strona została przepisana.

— Nie i nigdy go nie odnajdzie. Płacze, a ja nie pocieszam, bo i cóż mogłabym jej powiedzieć? Nawet pogrzebu nie będzie, bo jakże można urządzić pogrzeb, gdy niema zwłok?

To wszystko brzmiało makabrycznie. Emilka i Ilza byłyby chętnie poszły do innego domu, ale burza szalała, a ciemności były nieprzejrzane. Wzięły więc do ręki zmoczone płaszcze i kapelusze i poszły za panią Hollinger (tak się nazywała) do kuchni.

— Siądźcie przy ogniu. Podsycę go trochę. Nie krępujcie się, panie, obecnością dziadka Bradshawa. Dziadku, to są dwie panienki, które pragną przenocować u nas.

Dziadek spojrzał na nie błękitnemi oczami bez wyrazu i nie powiedział ani słowa.

— Nie zważajcie na niego — szepnęła pani Hollinger, — ma lat 90 przeszło, a nigdy nie był rozmowny. Klara, czyli pani Bradshaw, jest w sąsiednim pokoju. Jest przy niej brat jej, pan McIntyme z Charlottetown. Posłaliśmy wczoraj po niego, bo on jeden umie z nią postępować i ma wpływ na nią. Chodziła przez cały dzień po pokoju tam i napowrót, on dopiero wskórał, że się położyła na łóżku. Jej mąż chodzi po okolicy i szuka małego Allana.

— W dziewiętnastem stuleciu nie może zginąć dziecko — odezwał się nagle dziadek Bradshaw z niezwykłą stanowczością.

— Masz słuszność, dziadku, poza tem mamy już wiek dwudziesty. Allan wróci niebawem. Będzie się bawił wesoło wśród nas wszystkich. Jak się panie nazywacie? Burnley? Starr? No, to znacie Murrayów? Ach? Siostrzenica? Ach!

220