Strona:Emilka dojrzewa.pdf/225

Ta strona została przepisana.

To „ach” pani Julji Hollinger było wymowne. Wyjęła srebrną zastawę stołową i gorliwie krzątała się koło dostojnych gości.

Emilka i Ilza jadły kolację z wielkim apetytem, dziadek Bradshaw przyglądał im się z odcieniem podejrzliwości.

— Gdzie jest mój synek... dziś jest mokro i zimno... gdzie mój synek maleńki?... — rozległ się w przyległym pokoju głos kobiecy, tchnący taką rozpaczą, że Emilkę dreszcz przeszył.

— Wróci, Klaro, znajdą go — rzekła pani Hollinger łagodnie.

— Nie, nie wróci już nigdy. Umarł, umarł. Zabiło go to zimno wtorkowe. O Boże, zmiłuj się! Taki był słodki chłopczyk! Tyle razy mówiłam mu, żeby się nie odzywał, dopóki nie jest pytany, a teraz już się nie odezwie do mnie nigdy, nigdy w życiu! Nie pozwoliłam mu trzymać pieska w domu, a tak tego pragnął! Teraz niczego mu już nie potrzeba, tylko grobu i trumienki!

— Nie mogę tego słuchać, Ilzo — szepnęła Emilka. — Nie mogę. Wolę wyjść, mimo wicher i burzę; to mnie doprowadzi do szaleństwa.

Pani Hollinger wróciła do pokoju i uśmiechnęła się łagodnie.

— Tak będzie jęczeć, biedaczka, przez całą noc, ale panie nie będziecie jej słyszeć. Zaprowadzę panie do ich pokoiku pod dachem, dobrze?

Ilza pociągnęła Emilkę za rękaw i poszły za panią Hollinger, unikając wzroku dziadka Bradshawa.

Kiedy drzwi się zamknęły za poczciwą, ale wielce rozmowną panią Hollinger, odetchnęły. Wielkie łoże

221