Strona:Emilka dojrzewa.pdf/77

Ta strona została przepisana.

— Skąd wiedziałeś, że ona tu jest? — spytała pani Kent.

Rzeczywiście! To było trudne pytanie. Prawda brzmiała w tym wypadku jak głupie, idjotyczne kłamstwo. Niemniej Tadzio powiedział prawdę.

— Ona mnie wołała — rzekł poprostu.

— A ty usłyszałeś, będąc o milę oddalony? Czy sądzisz, że w to uwierzę? — spytała pani Kent, śmiejąc się dzikim śmiechem.

Emilka odzyskała przez ten czas równowagę. Emilja Byrd Starr nie bywała nigdy zakłopotana dłużej, niż parę minut. Wyprostowała się dumnie i mimo swe Starrowskie rysy twarzy wyglądała, jak niezawodnie wyglądać musiała przed trzydziestu kilku laty, Elżbieta Murray.

— Gzy pani w to wierzy, czy nie, niemniej jest to prawdą — rzekła wyniośle — ja nie kradnę pani syna... nie jest mi potrzebny... może odejść.

— Przedewszystkiem odprowadzę cię do domu, Emilko — rzekł Tadzio. Skrzyżował ramiona, głowę odrzucił wtył i usiłował wyglądać równie imponująco jak Emilka. Czuł dobrze, że mu się to nie udaje, ale pani Kent zaimponowała naprawdę ta postawa. Zaczęła płakać.

— Idź, idź — rzekła. — Idź z nią, unikaj mnie.

Teraz gniew wstąpił w Emilkę. Skoro ta nierozsądna kobieta uparcie dążyła do „sceny”, dobrze: będzie ją miała.

— On nie jest mi potrzebny — powtórzyła lodowatym tonem. — Tadziu, idź z twoją matką.

— Ach, więc teraz ty mu rozkazy wydajesz — zawołała pani Kent, tracąc wszelkie panowanie nad

73