Strona:Emilka dojrzewa.pdf/79

Ta strona została przepisana.

— Samolubna? Ja? — jęknęła pani Kent. — Żyję tylko dla Tadzia, on jest wszystkiem dla mnie.

— Jest pani samolubna — odparła Emilka. Stała, wyprostowana, oczy jej były prawie czarne, głos jej krajał. W twarzy jej było „murrayowskie spojrzenie”, a w tem oświetleniu wyglądało to istotnie groźnie. Sama się dziwiła, mówiąc, skąd wie niektóre rzeczy.

— Pani się zdaje, że pani go kocha, a pani kocha siebie samą. Postanowiła pani zniszczyć mu życie. Nie pozwala mu pani pojechać do Shrewsbury, bo przykro pani będzie rozstać się z nim. Zazdrość pożera pani serce, nie panuje pani nad sobą. Nie umie pani znieść najmniejszej przykrości dla jego dobra. Nie jest pani matką bynajmniej. Tadzio ma wielki talent, wszyscy to mówią. Powinna pani być dumna z niego, powinna mu pani dać możność kształcenia się. Ale pani nie chce tego i przyjdzie dzień, w którym on panią znienawidzi.

— Nie, nie — jęknęła pani Kent. Wyciągnęła ręce, jakgdyby się zasłaniała od widma tej nienawiści. — Och, jesteś okrutna, okrutna. Nie wiesz, ile ja przecierpiałam, nie wiesz, jaki ból jest w mojem sercu. On jest wszystkiem, co posiadam, wszystkiem. Nie mam niczego więcej, nawet wspomnień. Ty nie rozumiesz, nie możesz zrozumieć. Ja nie mogę zrzec się Tadzia...

— Jeżeli zazdrość będzie panią zaślepiać nadal, utraci go pani — rzekła Emilka, nieubłagana. Zawsze bała się pani Kent dotychczas. Teraz przestała jej się bać i wiedziała, że już nigdy bać się jej nie będzie. — Pani nienawidzi wszystko to, co on kocha, nienawidzi pani jego przyjaciół, jego psa i jego rysunków. Wiem,

75