Co je ciągnęło do zielonego drzewa, na które tuzinami się wspinały, nie bacząc na uciążliwość podobnego spaceru?
Zaciekawiony, podniosłem głowę i jedno spojrzenie wystarczyło mi do rozwiązania zagadki.
Górna część łodygi i gałązki okryte były nieprzeliczonym tłumem napół‑przejrzystych, żółto‑zielonawych owadów. Zdaleka wyglądały jak rozpierzchłe stado górskich owiec. Oryginalnym zaiste był widok tych zielonych owiec bez runa, które, zamiast skubać trawkę, trzymały zagłębione ostre smoczki pod naskórkiem łodygi i wysysały soki, jakie za jej pośrednictwem korzenie wysełały do liści, kwiatów i gałęzi.
Teraz nie dziwiła mię już nieustająca procesya mądrych potworów. Pod cieniem zielonych baldachimów kryło się prawdziwe Eldorado mrówczego świata: nieprzeliczone stado mszyc (Aphis) wyrabiających słodki sok, najulubieńszy specyał mrówczy. Mszyce owe nie były w ścisłem znaczeniu tego słowa fabrykantkami słodyczy, gdyż tylko słodkie odchody ich nęciły niewybredne mrówki, ale już za tę mimowolną przysługę doświadczały opieki ze strony swych pasterek i dójek. Poczciwe mrówki nietylko bronią je od napaści, ale niekiedy budują im obory. Pewne gatunki mrówek (np. Formica flava) umieją przeprowadzać te stada do głębi gniazd swoich, gdzie otaczają bydełko równą pieczołowitością jak własne liszki i poczwarki. Lasius fuliginosus należy do największych hodowców tych miododajnych krówek.
Rozmyślając nad dziwnym stosunkiem mrówek do mszyc, przypominającym stosunek ludów pasterskich do owiec, kóz i bydła rogatego, ukończyłem dzienny posiłek i ruszyłem w dalszą drogę.