W gwałtownym swym wzroście bezlitośnie sięgają one do najtajniejszych komórek, rozkładają nagromadzoną w nich materyę i natychmiast tworzą z niej swoje wątłe, ale bujne komórki.
Było to prawdziwe roślinne pobojowisko.
Zamiłowany botanik szalałby tu z radości, mając po raz pierwszy sposobność oglądania nieuzbrojonem okiem coraz to osobliwszych śnieci (Ustilagineae), rdzy (Uredineae) i pleśni (Mucorini), jakie ze wszystkich zakątków wyglądały. Ustrojone jaskrawo we wszystkie barwy, bo nawet w szkarłat i fiolet, utuczone trupami wyższych ustrojów, zdumiewają one coraz to fantastyczniejszemi i piękniejszemi kształty.
Butwiejące np. liście, zwykle niemiłe i niepozorne, posiadały dla mnie wygląd czarodziejskich łanów i mieniły się — zamiast od maków i bławatów, — od fioletowych i żółtych kulistych zarodników otoczniowców (Pyrenomycetes) i od różnobarwnych, a wysmukłych grzybków z rodziny pleśni.
Pierwsze przypominały mi ogromne pasożytne kwiaty Rafplesyi, dla drugich niema w całem królestwie roślinnem nic takiego, coby mogło służyć za porównanie. Jakieś palmy, lekkie kolumny i dziwne gwiazdy, utkane z przejrzystych, niby szklanych komórek, wyglądały raczej na wytwory poetycznej wyobraźni Flamariona, na ludzi‑drzewa z konstelacyi Łabędzia lub Oriona[1], aniżeli na ziemskie rośliny, tak pospolite, że ich w każdym szmatku lasu wegetują miliardy.
W samo południe natrafiłem na kał owczy, obficie rozrzucony w przejściu, które niewygodnie było ominąć. W zwyczajnych warunkach, spacerujący po Tatrach modny elegant odwróciłby oczy od tak nieeste-
- ↑ Pragnącym zabrać z tymi obywatelami bliższą znajomość, radzę zwrócić się do „Opowiadania o nieskończoności” Flamariona.