Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

niać. Powolne wibracye cząsteczek powietrza wywoływały w mem uchu tylko coś w guście głuchego dudnienia. Stałem niby nad brzegiem pieniącego się na skałach morza.
Surowość roztaczającej się panoramy i widok kapryśnych wodospadów, przy których osławiona Niagara wydałaby się spokojną śluzą na stawie, odurzyły mię tak dalece, że nie wiem jak długo pozostałbym wsparty na krawędzi misecznicy (Lecanora), gdyby mię nie wyrwał z zadumy jakiś motyl, popchnięty od wiatru, który przydusił mię na parę sekund włochatem cielskiem.
Postąpiłem przeto dalej brzegiem skalistej ściany, a zmęczony zarówno wrażeniami, jak uciążliwą podróżą, upatrzyłem zdatny na stacyę czubek granitu, tkwiący wśród bujnej roślinności, w niewielkiem oddaleniu od brzegu strumienia. W tę stronę skierowałem kroki i po dobrej godzinie znalazłem się już u stóp omszałej skały. Z pod jednego jej boku sączyło się krętą wstęgą małe źródełko. Było ono bardzo na rękę, gdyż dokuczające pragnienie zaspokoiłem wyśmienitą wodą. Pokrzepiony, wdrapałem się na szczyt głazu, celem zostawienia sygnału, oraz wyszukania bezpiecznego na noc schronienia.
Wejście na wierzchołek nie przedstawiało żadnych trudności.
Wypłukana od deszczów i skruszała powierzchnia granitu była szorstka i najeżona drobnemi kryształkami minerałów...
Po tych chropowatościach, niby po stopniach, piąłem się wygodnie do góry — a kępki mchów skalnych ułatwiały mi odpoczynki. Na samym szczycie znalazłem obszerną płaszczyznę. Pochylała się ona cokolwiek w stronę łączki, a wzniesioną częścią graniczyła z kamienistem łożyskiem Białej Wody.