Zadziwiłby się każdy ziemianin, ujrzawszy nieznane sobie płody natury, uzbierane na płonnej wedle jego pojęć skale.
Były tam najprzód cienkie, a długie polana, podobne do trzciny, z której wyrabiają laski; były pewne owoce, dziwnych kształtów i różnej wielkości. Miałem ich z dziesięć gatunków, a wszystkie, choć mocno różniły się między sobą, jednostajnym typem zdradzały, że należą do pokrewnych sobie roślin.
Istniało między niemi takie podobieństwo, jakie zachodzi np. pomiędzy śliwką, wiśnią i morelą.
Jedne były wielkości pomarańczy, inne duże jak tykwy, a nawet jak dynie.
Kuliste i podłużne, gładkie i pomarszczone, niby strączki pieprzu tureckiego, wszystkie miały pozór dzbanków, z tego powodu, że posiadały otwór, ubrany na krawędziach delikatną koronką, wyciętą w najmisterniejsze ząbki i klapki.