dech, potem zdmuchnął z grzbietu żaby i uczułem, że spadam głęboko. Co się dalej stało — nie pamiętam.
Nie wiem nawet, jak długo leżałem bezprzytomny, otworzyłem powieki, gdy słońce już przygrzewało.
Podniosłem ociężałą głowę i na razie nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie jestem. Otaczające mię przedmioty wznosiły się i opadały w nieustannym ruchu, przypominając widoki z kołyszącego się w porcie okrętu.
Spoczywałem na dużym, wklęsłym liściu, który, ukosem ustawiony, bujał się za każdym silniejszym powiewem wiatru.
Tak więc dwa razy w ciągu jednej nocy uniknąłem śmierci: raz z płomieni — drugi raz od rozbicia na skałach. Mogło być nawet jeszcze gorzej. Mało brakowało, abym się nie dostał do żołądka ropuszki; dość by było, abym zamiast na grzbiecie, usiadł był tuż przed jej paszczą. Niewybredny potwór pewnoby mię nie odróżnił od byle chrząszcza i zginąłbym marniej, niż przypuszczałem.