potwora, ocierającego się nieledwie o siebie i nie mając sposobu uniknięcia niebezpiecznego sąsiedztwa. Nie upłynęło więcej jak dwie godziny, a mój krzyżak posiadał już ze środka siatki wybiegających ze trzydzieści promieni. Pozostawało tylko osnuć na nich poprzeczne drabinki.
W tym celu począł on sobie bardzo roztropnie.
Powróciwszy do środka, jął chodzić w kółko, po linii ślimakowatej, uwiązując na każdym promieniu prędko i zgrabnie lepką nitkę, jaką snuł z siebie.
Tym sposobem, oddalając się coraz bardziej od środka, zasnuwał nieprzerwaną nitką w misterny sposób całą siatkę.
Pierwsze powrozy, gładkie i suche, przeznaczone były do utrzymania całości, ślimakowato osnuta zaś nić, gruczołkowata i lepka, miała służyć do przytrzymania i oplątania zdobyczy.
Słońce schowało się już za góry, ozłacając wierzchołki żółtemi i czerwonemi blaskami, gdy znużony potwór usadowił się w samym środku swojej matni. Oparł on nogi na ośmiu najważniejszych promieniach i oddał się błogiemu spoczynkowi.
Straciłem ostatnią nadzieję. Ośmionóg nie ruszy się już do jutra, a zdobycz nie chce jakoś wpaść do siatki, aby zatrudnić strasznego cerbera.
Należało zaryzykować życie i mimo niebezpieczeństwa zejść na suchy grunt po dolnej lince, nad którą wisiała pajęczyna.