Głowę osłaniał kapelusz śmietankowego odcienia, przybrany białym woalem, zakrywającym, zamiast twarzy, tył głowy i plecy.
Uniform ten, czysto angielski, upewnił mię, że postać, którą ujrzałem, była lordem Puckinsem.
A więc to on! pomyślałem, nie wiedząc, czy zostawić go w spokoju, czy też zbliżyć się.
Serce uderzyło mi mocno, oburzenie wzrosło i uznałem za stosowne przedewszystkiem powiedzieć mu, że jest nędznikiem.
— Panie! — zawołałem, oczekując, aż się na głos ludzki odwróci, ale żadnej nie otrzymałem odpowiedzi.
Śpi, czy nie żyje? pomyślałem i powtórzyłem wezwanie, znowu napróżno.
Wołając bezskutecznie, zbliżyłem się nareszcie o dwa kroki i położyłem rękę na jego ramieniu.
— Żyjesz Waćpan, czyś już nieboszczykiem? — krzyknąłem po angielsku, z całych płuc.
Nieznajomy podniósł ociężale głowę i zwrócił do mnie obojętną twarz bez wyrazu.
— Jestem — odrzekł głucho; — kto mnie woła?
— A! chcesz pan, abym mu się przedstawił? dobrze! Stoi przed panem Jan Muchołapski, który przybył tu, aby pana ocalić, ale przed chwilą zmienił zamiar.
Lord Puckins wstał i zdejmując sztywnym ruchem kapelusz, złożył mi wyszukanie grzeczny ukłon.
— Wdzięczny mu jestem za uprzedzenie mego życzenia. Czy nic więcej niemasz pan do powiedzenia?
— Nic nad to, że mocno żałuję, żem pana poznał.
Lord Puckins dumnie się wyprostował. Oko błysnęło mu gniewem i brwi się groźnie zbiegły.
— Panie! — zawołał sucho, — jeżeli jesteś szlachcicem, miarkuj swe słowa.