Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/278

Ta strona została uwierzytelniona.

Zatrzymaliśmy się przy okrągłej bryle kwarcu. Z gęstwiny, która dała nam przytułek, wycofał się, krocząc tyłem, nasrożony i płaski potwór. Szeroki jego grzbiet, niby skorupa olbrzymiego żółwia, miał kolor brunatno­‑zielony w żółtawe pręgi, spód zato był przepysznej cytrynowej barwy.
Długie różki, niby dwie złamane laski bambusowe, wyrastały na małej, trójkątnej głowie i gwałtownemi ruchy zdradzały silne wzruszenie potworu.


Oto winowajczyni, zawołałem...

Na grzbiecie, w tych miejscach, gdzie wyrastają skrzydła, widniały dwie krótkie klapki.
— Oto winowajczyni! — zawołałem, wskazując wzrokiem na pluskwę, która tymczasem uspokoiła się i opuściła najprzód lewy rożek, potem prawy, potem podniosła lewy i trzymając go nieruchomie, a prawym tylko manewrując, ostrożnie, zatrzymując się za każdym krokiem, znikła wśród zieleni.
— A gdzie napastnik? — zagadnął Anglik, wpatrujący się w gęstwinę.