— Doktorze, trzymaj się! — zabrzmiał nagle głos lorda.
W zapale oratorskim nie spostrzegłem, że panujący wiatr zwiększył się nagle i obsypał nas gradem żwiru. Za drugim podmuchem, poderwany w powietrze, przeleciałem, nie dotykając ziemi kilka kroków, a potem padłem plackiem. Zdaje mi się, że i towarzysza mego ten sam los spotkać musiał, niepodobieństwem było utrzymać się na nogach.
Nad naszemi plecami zaświszczał szalony wiatr Gdy ucichło trochę i ustał łoskot niesionych ziarn piasku, liści, nasion i owadów, podniosłem się na kolana i ujrzałem Puckinsa, trzymającego oburącz grubą łodygę.
Nie miałem się czego uchwycić, porwałem więc duży kamień w objęcia i przytuliłem się do niego. Tymczasem zaświszczało na nowo po wierzchołkach mchów i wpadła na mnie straszna zawierucha z szybkością błyskawicy.
W mgnieniu oka straciłem grunt i wraz z kamieniem uczułem się porwanym w górę. Wiedziałem, że lecę z szybkością uraganu, wywijając koziołki, ale dokąd lecę, w górę czy na dół, nie zdążyłem jeszcze pomyśleć, gdy silne uderzenie powstrzymało mię i stoczyłem się w mroczną jakąś otchłań.