Trzeba było czekać, aż słońce i wiatr wysuszą miliony napowietrznych sadzawek. Czwartego dopiero dnia, po wschodzie słońca, wyjrzałem na świat boży. Zrobiło się wkrótce gwarno w milczącym przez czas niepogody lesie. Wszystko, co żyło, co się pokryło gdzieś głęboko i doczekało pogody, śpieszyło ogrzać się w ciepłych promieniach słońca.
Choć to dopiero był początek dziennego gwaru, wydał mi się on zapowiedzią pewnej i długotrwałej pogody, i ruszyłem, aby jaknajprędzej odszukać miejscowość, zkąd mię wiatr zabrał. Przy pomocy profilów gór łatwo poznałem, dokąd należy dążyć, ale choć nie żałowałem znoju, zanim zbliżyłem się do znanej mi skały, zapadły ciemności. Trzeba było czwartą noc przepędzić w srogim niepokoju o los towarzysza.
Był to jednak ostatni dzień samotnie spędzony. Ognisko z paru gałęzi płucnika, jakie udało mi się rozniecić, i kilka strzałów rewolwerowych nad ranem, sprawiły, że zanim słońce doszło do zenitu, usłyszałem z poblizkich zarośli nawoływania lorda.
Wkrótce padliśmy sobie w objęcia.
Anglik ściskał mię serdeczniej, niż to było w jego zwyczaju. Okazało się, że lepiej obeznany ze skutkami wichrów, których siły raz już doświadczył, schwycił się w porę jakiejś gałęzi, a potem ukrył się w bezpieczne miejsce, z którego wyjrzał dopiero gdy słota przeminęła.
— Doktorze — rzekł mi, — przez całe cztery dni rozmyślałem nad ostatniemi twemi słowami. Brzmią mi one dotąd w uszach. Rozmyślałem i nad tem, czy ujrzymy się jeszcze? Obawiałem się bardzo o życie twoje. Dawniej możeby mię przeraził i mój los niewesoły — wraz z tobą traciłem przecież płyn Nureddina, teraz jednak nie myślałem o sobie! Jakiś głos wewnętrzny wskazał mi wyraźnie drogę, po jakiej postanowiłem kroczyć, w razie, gdybyśmy się już nie spotkali.
Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.