— Tem lepiej! sprawdzimy, czy były one zasłużone.
— Nie jestem uczniem, a pan profesorem, abyś miał prawo zadawać mi tak niedorzeczne pytania.
— Drogi lordzie, nie tylko w potocznem życiu ulegamy złudzeniom! Wierzaj mi, że często i na łonie osławionej ze szczerości przyrody spotykamy się z fałszem i obłudą. Nie wszystko złoto, co błyszczy jak złoto!
Lord Puckins pogładził niecierpliwie złote swoje bakenbardy i spojrzał na mnie z ukosa. Zrozumiałem, żem się nie w porę wyrwał z przysłowiem.
— Choćby moje zoologiczne wiadomości były najszczuplejszemi — wyrzekł, hamując się widocznie, — nie powinieneś wątpić, doktorze, że potrafię przecież odróżnić ślimaka od innych stworzeń.
— A motyla od ślimaka, czy odróżniłby szanowny zoolog?
— Jesteś pan impertynentem! Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce zaczniesz wmawiać we mnie, że te ślimaki są motylami?
— Broń Boże! nie myślę nic „wmawiać”, pragnąłem jedynie przekonać cię, lordzie, że mimo piątek z zoologii, nie odróżniłeś ślimaka od motyla. Istoty, na które patrzysz, są rzeczywiście motylami.
Lord Puckins szeroko otworzył oczy, spoglądając kolejno to na mnie, to na ślimaczki. Zmięszanie zbyt wyraźnie odbijało się na jego obliczu.
— Z tobą, doktorze, trudno się spierać, — zaczął łagodnie — jesteś tu, jak u siebie, pragnę ci wierzyć, ale znowu nie do takich granic! Ciekawym, jak zdołasz dowieść mi, że to są motyle?
— Bardzo łatwo i to bez uciekania się do szczegółów anatomicznych. Spójrz, lordzie, na budowę skorupki, a zobaczysz, że złożona jest nie z masy jednolitej, wapiennej, jak u ślimaków, ale ulepiona z dro-