czas nieobecności straciliśmy dach nad głową. Zjadła go nam olbrzymia poczwara, którąśmy, wracając, zastali jeszcze opartą o ścianę naszego zamku. Dogryzała liść, stanowiący sklepienie naszego schronienia. Na schyłku tedy dnia, kładąc się na spoczynek, ujrzeliśmy się w możności obserwowania konstelacyj niebieskich.
Z dachu naszego pozostały tylko żeberka, snadź zbyt twarde i niesmaczne dla szesnastonogiego sybaryty.
Obrzydłym żarłokiem, który targnął się na całość naszej nieruchomości, była wielka gąsienica jakiejś Zmierzchnicy (Sphinx) z ubarwienia podobna bardzo do Omacnicy wilczomleczowej (Acronycta Euphorbiae).
Jeśli to była ona — to doprawdy nie mogę wyjść z podziwu, jak mogła kosztować tak mdłej jak nasz dach potrawy. Wszak przysmakiem jej jest wilczomlecz, przed którym cofnąłby się najbardziej nawet rozsmakowany w narodowej papryce węgier.
Ha! różne bywają gusta i potrzeby. Kto wie, czy nasza gąsienica nie należała do uczonych badaczek swego rodu, i czy czasem nie przeprowadzała na własnej osobie studyów nad leczniczem działaniem ziół...
Strata dachu, w połączeniu z cierpieniem fizycznem jakiego doświadczałem, odebrała mi wreszcie ochotę do szukania dalszych przygód.
— Wiesz milordzie? — rzekłem nazajutrz rano, — zdaje mi się, że już czas nam wracać...
— Ja tego nie znajduję... sposób życia, jaki tu prowadzimy, zachwyca mię. Nawet w Indyach nie bawiłem się tak wspaniale. Toż dopiero będzie sensacya, gdy pamiętnik mój zostanie odczytany na posiedzeniu klubu!
— Właśnie też dlatego proponuję powrót...
— Mamy jeszcze dosyć czasu — przerwał mi Anglik. — Pierwsze posiedzenie nastąpi we wrześniu.