Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/366

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to wszystko znaczy? Nie oddalisz się, lordzie w takiej chwili! Gdzie ja jestem? — zawołałem zatrwożony, ale Anglik znikł mi z przed oczu.
Ogarnęło mię wielkie przerażenie. Nie rozumiałem dobrze, co się ze mną dzieje — co zaś do lorda nigdy go w takim humorze nie widziałem.
Szarpnąłem się znowu raz nadaremnie, nareszcie odwróciłem głowę, aby choć rozejrzeć się dokoła i osłupiałem z przerażenia. Leżałem na lepkim grzbiecie ogromnego bezskorupego ślimaka. Olbrzymi pomrów sunął poważnie w gąszcz zbutwiałych liści i kamieni. Zrozumiałem, że szamotanie się pogorszy tylko położenie.
Jeden był sposób uwolnienia się z ruchomego więzienia. Rozpiąłem serdak oraz surdut i szybko wysunąłem się z ubrania — na ziemię. Narazie miałem zamiar uratować jeszcze przylepioną odzież — ale obawa o lorda wzięła górę i wdrapałem się gorączkowo po łodygach. Na liściu nie zastałem już Anglika. Zdala tylko dochodził mię głos jego.
Nawoływania były bezskutecznemi i dopiero kierując się za głosem, oraz przeskakując przeszkody, zbliżyłem się o tyle, że dostrzegłem wysoką postać syna Albionu. Maszerował on, potaczając się jak pijany.
— Co mu się stało? — zachodziłem w głowę.
On tymczasem zatrzymał się jak wryty, — krzyknął przeciągle i zakrył twarz rękoma. Potem osunął się na kolana i zgięty we troje, niby modląc się pozostał bez ruchu.
Podeszedłem cicho do nieszczęśliwego, zapytując co mu jest, ale lord zerwał się na równe nogi i odpychając mię żywo, jął czynić wyrzuty, że go zgubiłem, że wprowadziłem w haniebną zasadzkę. Plótł o wspólnikach zbrodni, o tłumie dwugłowych Indyan, którzy wspólnie ze mną nastają na jego życie. Potem objaśnił mię, że się rozdwoił, że ma po dwie pary rąk