podlegał. Bełkotał przytem niezrozumiale, kiedyniekiedy wyrzucając przekleństwa, lub bezsensowe zdania. Nagle rzucił się naprzód, wołając: Mam cię nareszcie! Biegł bez opamiętania, po samych krawędziach blaszek liściowych, czepiał się łodyg, a ja za nim w trwodze podążałem. Tak dobiegliśmy po wązkim jakimś, a długim liściu do łodygi, za którą nic już nie było, tylko przepaść.
Z dołu dochodziło szemranie wody po kamieniach.
Na łodydze od strony przepaści siedziała wielka ważka, mieniąca się od szmaragdów i szafirów, jakiemi połyskiwało w zachodzącem słońcu jej wysmukłe ciało. Zdawała się nie zwracać uwagi na niespodziewanych przybyszów.
Lord Puckins, wskazując ręką na wspaniałego owada, zadyszanym głosem zawołał:
— Nareszcie mam go — i posunął się gorączkowo naprzód.
Uchwyciłem go jednak w porę za rękę.
— Ani kroku dalej! spadniesz, lordzie! — na dole woda!
— Puść mię! — szarpnął się Anglik i jednym skokiem znalazł się obok ważki.
Skamieniałem z przerażenia. Lord tymczasem, jakby odzyskując zmysły, z miną uradowaną dał mi do zrozumienia, że za chwilę dzielny rumak uniesie go do mglistej ojczyzny. Jakto? czyżby wziął ważkę za konia?
Niezawodnie tak się stało, bo oto podnosi nogę, aby wstąpić na ogromne cielsko. Chciałem zapobiedz temu i podbiegłem do szaleńca, aż tu nagle lord Puckins, któremu wystąpiły już na twarzy ciemno‑czerwone plamy — pochwycił mię w żylaste ręce, podniósł w górę, niby piórko i posadził, jak na koniu, na odwłoku drapieżnego potwora.