Wypróbowałem już na sobie potęgi jego słowa i wierzajcie mi, że tylko silnej kompleksyi zawdzięczam szczęście, że mogę porozmawiać z wami, obywając się bez pomocy medyów, spirytystycznych ekierek i wirujących stolików. Mimo to ilekroć zastaję wuja w zapale, lękam się zawsze o swoje nerwy, parę razy bowiem zdarzało się, żem wychodził z gabinetu nawpół żywy, z bólem głowy, zakrawającym na migrenę, i ze wzrokiem tak obłąkanym, jaki się spotyka chyba u wracających z deklamacyjno‑muzycznych rautów.
Wirowały mi w głowie Kołatki (Anobium) i różne inne sześcionogie potworki. Pamiętam, że szybki jedynie ratunek, jaki sobie zaordynowałem (bo ja się znam i na medycynie praktycznej), kupując bilet na operetkę w Wielkim teatrze, przyprowadzał do równowagi mój umysł prawdziwie „skołatany”.
Wypadek ten nauczył mię na przyszłość ostrożności w obcowaniu z wujem i odtąd, skoro ujrzę wuja w kaznodziejskim nastroju (a poznać to po nim łatwo), wymykam się przerażony, ani minuty nie zwłócząc.
Pośpiech mój łatwo usprawiedliwicie sobie, pamiętając, że nie zawsze w Wielkim teatrze dają „Gasparona”, „Barona Cygańskiego” lub „Mikado”, oraz, że i antidotum samo nie o wiele jest lepszem od trucizny, jakiej skutki usuwa.