przeciąg czasu, zajęty nauką, nie zastanowiłem się nad powodami, dla których na mój list (jedyny co prawda) nie otrzymałem od kochanego wuja żadnej odpowiedzi. Wytłumaczyłem to sobie zwykłym brakiem czasu, na jaki chronicznie cierpią dwie kategorye ludzi: wielcy ludzie i wielcy próżniacy — i spałem spokojnie.
Dopiero, dojeżdżając do domu, zaniepokoiłem się na wspomnienie tego faktu, wuj bowiem należał do bardzo skrupulatnych na punkcie korespondencyi.
Nazajutrz po moim przyjeździe wypadała niedziela. Wiedząc, że święta mój uczony zawsze spędza w domu, postanowiłem go odwiedzić. Gdym u wejścia zapytał Grzegorza, czy pana zastałem, wierny sługa westchnął ciężko i pokiwał głową.
— Jeszcze nie wrócił! — odparł zbolałym głosem i utkwił wzrok w ziemi.
— Ale się go spodziewacie lada chwila?
— Czekać na niego, to juści czekam, i w dzień i w nocy, już blizko od dwóch miesięcy, nawet na tabakę do Antoniego nie chodzę, ale się doczekać nie mogę.
— I cóż się z panem stało? — zapytuję zdziwiony — dlaczegoście mi odrazu nie powiedzieli, że wyjechał?
— Człek strapiony, to mu się i rozgadać nie łacno o nieszczęściu. Wielkie nieszczęście stało się, proszę pana...
— Cóż takiego? — wołam przestraszony. — Czy zachorował? mówcież wyraźnie!
— Albo ja wiem? Możebyśmy poradzili na to, gdyby panicz był w Warszawie, ale sam... co miałem robić? Zabronić? Abo by usłuchał? Więc puściłem w drogę i przepadł.
— Kto przepadł? O kim znowu mówicie?
— O kim że, jak nie o moim panu. Przepadł i pewno się już gdzie zmarnował biedaczysko...
Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.