Mnie się znowu zdaje, że cyfra 150 lub 200 milionów lat, rachowanych od czasu zjawienia się życia organicznego ziemi, jest najbliższą prawdy.
— Półtora miliona wieków! — wykrzyknął lord Puckins. — Niech was nie znam. Sypiecie cyframi, jak astronomowie!
— Od czasów Kambryjskich upłynęło, według obliczeń Geego, 70,000 wieków.
— Dość już!
— A co najmniej 30,000 wieków, zanim jałowe lądy Sylurskiej epoki okryły się nieznaną dotąd na ziemi roślinnością.
— Ależ dość, bo mi się w głowie kręci! — wołał anglik i zatkał uszy.
— Mój panie, chciałeś cyfr — więc je masz! Nie są przesadzone, raczej może za małe.
— O nieba! temu jeszcze dziesiątki tysięcy wieków wydają się za małe.
— Rozważ sam milordzie, a poznasz, że to są bagatele. Wszak od środka Syluru do środka Dewonu miały czas Kambryjskie góry w proch się rozsypać, a powoli dźwignęły się na równinach nowe. Bądź pewny, że zmiany takich dekoracyi, jak góry, wymagają nieco więcej czasu, aniżeli teatralne...
— Powstrzymajże już raz potok swej wymowy, profesorze, bo twoje daty nerwy mi rozdzierają — wołał anglik. — Już wiem, co mi trzeba wiedzieć, i zajmę się rozważaniem mej teoryi. Zapanowało milczenie.
Nasza trójka znikła niebawem w mroku Sigillaryi, Cordaitów, Calamitów olbrzymich i Calamodendronów.
Powoli, pod wpływem oryginalnego na wskroś wdzięku puszczy, obudziła się w paleontologu żyłka przyrodnika. Zapomniał o swych kłopotach, nic sobie nie robił z ciepłego deszczu, jaki z pochmurnego nieba, przez rzadkie konary różnych paproci i wyniosłych nagonasiennych Cordaitów spadał rzęsistemi kroplami, i z wzrastającą ciekawością rozglądał się po puszczy.
Zdawałoby się, że pogodził się z teoryą lorda.