Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.
XV.
Skrzekogady czasów węglowych.

P


Podczas gdy geolog zatopił się w myślach, lord Puckins niechcący pozostał w tyle.

Niebawem rozległ się o kilkadziesiąt kroków głos anglika. Z całej siły płuc nawoływał on towarzyszów. Gdy przebrnęli ku niemu, po kolana zapadając się w cuchnące bagnisko, pełne przegniłych pni, ujrzeli Puckinsa, stojącego niby na grzbiecie obrzydliwego jakiegoś i olbrzymiego zwierzęcia. Dwie czy trzy podobne, choć mniejsze istoty, nieruchomie zanurzone w czarnem błocie, ukazywały nad poziom tylko szerokie i wydłużone paszcze; jedna siedziała nieporuszenie, oparta o pochyły pień kalamitu. Przypominała trochę żabę, bardziej zaś małego krokodyla. Najroślejszy, pogrążony nieruchomie w bagnie, zdawał się nie odczuwać ciężaru anglika. Tuż przy nim sterczała z bagniska potężna głowa, większa aniżeli u wołu. Profesor wpatrzył się w tę głowę, nie zwracając uwagi na śmieszną pozycyę lorda.
Anthracosaurus! król węglowej epoki — zawołał zdumiony.
— Niech pan ucieka! — krzyczał znowu Stanisław i wdrapał się ze zręcznością majtka okrętowego na pień, okryty tabliczkowatemi bliznami po odpadłych listowiach.
— Co ci się stało?
— Nadeptałem na ogromnego węża.
— Wstydź się! tu niema węży, skoro jesteśmy w węglowym lesie, uspokajał go geolog.
— Ależ doskonale widziałem! cienki jest, ale bardzo długi i straszny...
— Widziałeś zapewne wysmukłą Dolichosomę, podobną z kształtu do węża, ale tylko z kształtu.
Lord tymczasem w oryginalny sposób i z właściwą sobie zimną krwią przebrnął grząskie bagno. Otoczony gromadą skrzekogadów, przeskakiwał po ich cielskach, niby po wielkich kamieniach i tak zbliżył się do uczonego.
— Powiedz mi, profesorze, — zapytał, pośpiesznie wskazując na ociężałe potwory, — czy smaczną byłaby z nich pieczeń?