Najwłaściwszem dla nich mianem byłoby ryby lądowe, rybo‑płazy, albo płazy pancerne.
— Tak, czy owak, zawsze to gady! — bronił się Stanisław.
— Jeszcze ci raz powtarzam, że zbyt lekkomylnie określasz te przejściowe stworzenia. Są one tylko prarodzicami gadów, które kiedyś, kiedyś z ich rodu się rozwiną. Gruba zachodzi różnica między Stegocephalami, a gadami. To, co mówisz, brzmi tak samo, jakbyś nazwał Anthracosaura rybą, dla tego jedynie, że z rodu ryb pochodzi.
— To co innego, ryba pływa w wodzie, oddycha skrzelami...
— A widzisz! Teraz się złapałeś. Skrzeko‑gady przez całą młodość swoją są jeszcze, jak gdyby rybami. Pływają w wodzie i oddychają skrzelami. Każdy zginąłby wyjęty z wody na powietrze. Gad tymczasem prawdziwy, np. jaszczurka, albo wąż, od wyjścia z jajka oddycha płucami i żyje na lądzie.
Stanisław zamilkł, a uznając zapewne, że w porównaniu do umiarkowanej wiedzy zajmuje chwilowo zbyt wysokie stanowisko, zeszedł z mokrego kalamitu na wilgotniejszą jeszcze ziemię i stał się bardzo pokorny.
Lord Puckins wyjął długi, składany, ostry niby brzytwa, nóż myśliwski, i z ukosa, okiem znawcy mierzył nieporuszające się nawet w bagnie potwory.
Wybierał najsmaczniejszy kąsek. Stanisław zauważył przygotowania anglika i skrzywił się niemiłosiernie. Był między młotem a kowadłem. Głód kazał mu godzić się z planem Puckinsa, — zakorzeniony zaś wstręt do zwierząt zimno‑krwistych zmuszał do protestu.
— Czem można sobie wyjaśnić wytworzenie się tych zwierząt — zapytał lord Puckins. — Chyba nie przeludnieniem, a raczej przerybieniem oceanów, bo wody nie brakowało im jeszcze?